„190” albo „Baby – Benz”

Świat się zmienia i, czy nam się to podoba, czy nie, staje się coraz bardziej konsumpcyjnym. Otacza nas szereg przedmiotów, które nie tylko ułatwiają czy umilają nam życie, ale, chcą nie chcąc, w powszechnym mniemaniu świadczą także o nas samych – o naszym guście, poczuciu estetyki, bądź jego braku, czy wreszcie – zasobności portfela. Niestety, najbardziej wyraźnym tego przykładem w dalszym ciągu pozostaje samochód. W ostatnich kilku latach takim wyznacznikiem pewnej pozycji społecznej i aspiracji klasy średniej stał się suv. Bez wątpienia takie nadwozie jest bardziej praktyczne niż tradycyjny hatchback, a i zajęcie pozycji za kierownicą jest dużo przyjemniejsze, co znaczenie ma zwłaszcza  dla osób w co najmniej średnim wieku. Myślę jednak, że widok Audi q ileś czy KIA Sportage zaparkowanej przed domem, czy w garażu podziemnym na wielu działa kojąco, w trudnych zaś chwilach utwierdzając w przekonaniu o swym życiowym sukcesie.  Nie ma w tym oczywiście nic złego. Nie dajmy się jednak zwariować. Dlatego też uwielbiam ludzi, którzy, czasem aż do przesady podchodzą do życia praktycznie, nie ulegając przejściowym modom, wychodząc z założenia, że jeżeli coś jest dobre, to po co kupować nowe. Taką osobą jest właśnie mój tata.

Wiele osób żyjących w „tamtym systemie” ma nawyk, czasem aż do przesady, dbania o różne przedmioty wchodzące w skład gospodarstwa domowego. Trudno się dziwić, skoro w latach 80-tych zakup nie tylko kolorowego telewizora, ale nawet wiertarki był przedsięwzięciem o stopniu skomplikowania porównywalnym z misją Apollo. Dlatego też o wiertarkę należało dbać, bo gdy się zepsuła, nie można było tak po prostu pojechać do Castoramy i kupić nową. Tak samo było z samochodem. Wielu szczęśliwców, którym udało się kupić wóz, biteksowało szczelnie podwozie, nadwozie przykrywało 10 kocami, a w odmętach garaży gromadziło drugie auto w częściach, tak na wszelki wypadek. Samochód, nawet największego trupa,  sprzedać nie było trudno, ale kupić nowy już nieszczególnie.

Ale to nie jedyny powód. Bo jeżeli coś spełnia swoją funkcję, nie psuje się, a przy tym jest wygodne i nam się podoba to po co lepsze? Wychodząc z tego założenia tata przez blisko 30 lat miał ten sam długopis Zenith, a golarką marki Moskwa 3 golił się aż do czasu, kiedy nie produkowano już do niej części zamiennych. Teraz ma Brauna, prawie identyczny model jak wysłużona Moskwa (bo Moskwa była, jakbyśmy to dziś nazwali, bezlicencyjną wersją zachodnioniemieckiego Browna). Podobnie było z jego samochodami. Zaczynał od dużego fiata. Pierwszym, wysłużoną przejściówką z ’75, jeździł co prawda tylko 2 lata, ale następnym już prawie 15. Był to model z ’81, w wersji eksportowej, ze wzmocnionym silnikiem i fotelami od poloneza. Następnie przez 10 lat jeździł oplem asconą. A od ponad 11 lat w garażu stoi Mercedes – Benz w201, czyli popularna 190ka. Ale jestem przekonany, że gdyby opel tak nie rdzewiał, a wysłużony diesel chciał zapalić w zimę, fakty potoczyłyby się zgoła inaczej…

Za kilka miesięcy „Baby – Benz” będzie obchodził swe 30te urodziny, ale wygląda i sprawuje się wyśmienicie. Kupiony został na początku 2005 r., w czasie boomu na sprowadzanie aut z Unii, choć przyjechał ze Szwajcarii. Jeżeli wierzyć licznikowi oraz dokumentom, miał wówczas przejechane jedynie nieco ponad 130 tys kilometrów i zachowany był w rewelacyjnym stanie. Nie był co prawda tani, kosztował mniej wiece tyle, co porównywalne modele z początku lat 90tych, czy np. dziesięć lat młodszy Ford Mondeo, który przyjechał ze Szwajcarii na tej samej lawecie co 190ka. Ale czas pokazał, że zakup był bardzo udany.  Od chwili zakupu „Baby-benz” przejechał już, czy raczej dopiero, nieco ponad 60 tys kilometrów i ani razu nie zawiódł. A warunki jego eksploatacji nie są najlżejsze, użytkowany jest niemal codziennie na krótkich, kilkukilometrowych odcinkach, zarówno w upalne letnie  dni, jak i po zasolonych zimowych drogach.  A jak trzeba, sprawdzi się też na długiej trasie. Kilka dni temu bez żadnych przeszkód pokonał trasę do czeskiej Pragi.  Utrzymywanie na autostradzie prędkości rzędu 140-150 km/h nie robi na najmniejszym w latach 80-tych Mercedesie większych problemów, a na przebycie 100 kilometrów potrzebuje tylko 7 litrów bezołowiówki.

Jak widać, jak się dba, tak się ma. A może po prostu dziś już nie robi się takich wozów i prastara zasada, że lepsze jest wrogiem dobrego nie ma tu zastosowania? Prawda jak zwykle leży pewnie gdzieś po środku. W każdym razie tata ani myśli o zmianie „stodziewięćdziesiątki” na nowszy model, bo przecież najważniejsze, że wóz się sprawdza i można na niego liczyć w każdych warunkach. Innymi słowy, spełnia swoją społeczno – gospodarczą funkcję, tak samo dobrze jak długopis, golarka, czajnik elektryczny, czy odkurzacz. A tacie nie potrzeba nowiutkiego suva, deklaruje bowiem, że mercedesem chce jeździć do końca swych motoryzacyjnych dni. Oby jak najdłużej. Zastanówmy się nad tym kalkulując swe możliwości finansowe w kontekście rzeczywistych potrzeb, myśląc o prestiżowym suvie z rocznika 2015, w kredycie 50/50… 

DSC05984

DSC05988

Jedna uwaga do wpisu “„190” albo „Baby – Benz”

Dodaj komentarz